Kiedy byłam bardzo mała, z samego rana na bosaka i w nocnej koszulce biegłam do pokoju mamy, gdzie ona już siedziała przed lustrem. Opierałam policzek o jej kolana i patrzyłam na rozłożone na toaletce kosmetyki.
– Zamknij oczy.
Pędzelek dotykał mojej skóry i łaskotał tak, aż wybuchałam śmiechem.
– Nie odsuwaj się! – Mama też się śmiała. – Jak będziesz duża, polubisz to!
Uwielbiałam wdychać wszystkie jej zapachy: puder pachniał słodko, krem – kokosem, pastele do oczu całkiem jak odżywka do włosów, a mama jak mama. Byłam taka szczęśliwa, gdy gładziła mnie potem po policzku i szeptała: „Zdobi cię młodość, Aniu...".
Widziałam nas w lustrze – byłyśmy tak różne. Strasznie chciałam mieć jej niebieskie oczy, śliczne jasne loki jak z portretu Złotowłosej w książce, którą dostałam kiedyś od Gabi... Oplatałam jej szyję rękami, przyciskałam serce do jej serca i słuchałam, jak każde bije w innym rytmie.
Dzisiaj jest niedziela. Policjant, robiąc pierwszy wpis w protokole, mówi, że mamy piąty grudnia dwa tysiące dziesiątego roku. Za oknami komisariatu dopiero wstaje szary, zimny świt. Słyszę pług odśnieżający podjazd, szczęk łopaty. Gdzieś daleko kołuje dźwięk syreny pogotowia.
W domu mojej mamy dzwoni telefon.
– Pani Cecylia Budzisz? – pyta policjant i rzuca na mnie okiem. Wyjaśnia, że dzwoni z komisariatu. – Jest tu pani córka Anna. Powinna pani do nas przyjechać... Tak, to ważne. Ania twierdzi, że stało się coś złego.
I tak to się zaczyna.
(fragm.)